Recenzja filmu

Bóg zemsty (2011)
Roger Donaldson
Nicolas Cage
January Jones

Mściciel, belfer, akrobata

Boski Nicky kręcił film w przerwie między poranną toaletą a przeglądem prasy.
Dużo ostatnio myślałem. I na przekór sankcjonowanej internetowymi memami nagonce na Nicolasa Cage'a, musiałem skorzystać z palców obydwu dłoni, by policzyć jego świetne role – w "Zostawić Las Vegas", "Adaptacji", "Kick-Ass", "Złym poruczniku", "Dzikości serca", "Panu życia i śmierci", "Red Rock West", "Ciemnej stronie miasta" i kilku innych. Występ w "Bogu zemsty" niestety do nich nie należy – boski Nicky kręcił film w przerwie między poranną toaletą a przeglądem prasy.

W filmie mającego już najlepsze lata za sobą Australijczyka Rogera Donaldsona Cage gra safandułowatego nauczyciela z liceum, Willa Gerrarda. Na pytanie, jakim cudem bohater zdołał poślubić tak inteligentną, ogarniętą i seksowną kobietę jak Laura (January Jones), odpowiedzi nie poznamy, zwłaszcza, że akcja rusza z kopyta – po kilku obrazkach z sielskiego i anielskiego życia małżonka Gerrarda zostaje zgwałcona przez nieznanego sprawcę. Szukając po omacku sprawiedliwości (lub zamieniając się, zgodnie z intencjami polskich tłumaczy, w Boga Zemsty), bohater zwraca się o pomoc do poznanego w szpitalu, tajemniczego smutasa w garniturze (Guy Pearce). Kiedy gwałciciel kończy swój żywot z kulą w głowie, Gerrard dochodzi do odkrywczego wniosku, że chyba wpakował się w niezły pasztet. Poniewczasie.

Dalsza część filmu to wypadkowa telewizyjnego pasma "nocnych marków" i szlagierów z nieistniejącej już szufladki "kina sensacyjnego". Pętla na szyi uwikłanego w większą intrygę Willa zacieśnia się coraz bardziej, a dramat dręczonego wyrzutami sumienia bohatera zostaje sprowadzony do kilku pieszych i samochodowych pościgów oraz paru wygibasów z pistoletem w dłoni. Nie ma w tym oczywiście nic złego – o ile tylko pościgi i wygibasy działają jak zastrzyk z adrenaliny. Te w filmie Donaldsona są raczej środkiem nasennym. Już otwierająca film scena akcji przypomina niezamierzoną parodię jednej z sekwencji "Ultimatum Bourne'a". Potem jest tylko gorzej, a już pojedynek mano-a-mano między Cage'em a Pearce'em, przypominający oldskulowe finały akcyjniaków sprzed dwóch dekad, zasługuje na miano kuriozum miesiąca.

Gwiazdor "Ghost Ridera" jest na ekranie wyraźnie znudzony. Nie zwraca się w stronę kampu, nie wierzy specjalnie w sens psychologicznego niuansowania swojej postaci. Ergo – nie jest ani zabawny, ani intrygujący. W każdej kolejnej scenie wydaje się coraz bardziej nieobecny, jakby myślami był już przy okienku w banku. Reżyser próbuje jakoś ten fakt zamaskować i zagęścić filmową intrygę, ale fabularnego materiału tu niewiele, zwłaszcza że każdy zwrot akcji da się przewidzieć z dokładnością co do minuty. Pozostaje intrygująca koncepcja organizacji, której przewodzi adwersarz bohatera. Nie zdradzając jej proweniencji, polecam ten wątek uwadze adaptatorom przyszłych przygód Batmana. To byłoby – także w wymiarze moralnym – naprawdę ciekawe starcie.
1 10 6
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Bóg zemsty
Mało który aktor znalazł się w takim ogniu krytyki jak ostatnio Nicholas Cage. Zalew memów z wizerunkiem... czytaj więcej